Podkamień koło Brodów

Logowanie

Nazwa użytkownika

Hasło



Nie masz jeszcze konta?
Zarejestruj się

Nie możesz się zalogować?
Poproś o nowe hasło

Nawigacja

Aktualnie online

-> Gości online: 3

-> Użytkowników online: 0

-> Łącznie użytkowników: 615
-> Najnowszy użytkownik: kahu

Ostatnio Widziani

swietojanski
1 dzień
kahu
4 dni
Maria
4 dni
Adilson
5 dni
harry harry
1 tydzień

Statystyki

Zdjęć w galerii: 1759
Artykułów: 379
Newsów: 253
Komentarzy: 1437
Postów na forum: 898
Użytkowników: 615

Shoutbox

Musisz zalogować się, aby móc dodać wiadomość.

05-03-2020 05:38
Album: Dokumenty. Ciekawe skany "podkamienieckich" dok. W. Bieżana: tutaj.

11-05-2013 15:04
Dzięki dostępowi do ksiąg udało się rozpoznać nagrobek Małgorzaty Piątkowskiej oraz Jana i Anny Pleszczuk, Wandy Szymborskiej i Antoniny Szmigielskiej.

20-08-2012 13:21
Indeksy uzupełnione zostały o śluby osób o nazwiskach na literę "T" z lat 1785-1942

09-08-2012 16:26
Uzupełniłem o kolejną notkę z gazety artykuł "O Podkamieniu w prasie"

29-07-2012 12:58
Poprawiłem plan cmentarza - szkoda, że nikt nie zwrócił mi uwagi na błędy na tej stronie.

14-06-2012 14:16
Dzień dobry. Mam naimię Serhij. Jestem z Ukrainy. Na tej stronie internetowej w Liście zamordowanych w Podkamieniu w klasztorze osób znalazłem informację o bracie mojego pra-pradziadka Andrzeja Juzwy.

18-03-2012 20:59
Wizualnie poprawiłem plan Podkamienia: http://www.podkam.
..?page_id=9

24-02-2012 18:50
Przybyło kilka wierszy w dziale "Wiersze i proza".

01-03-2010 18:37
Wzorem strony http://www.olejow.
pl
będę zamieszczał genealogie rodów z Podkamienia, (dostęp dla grupy "Genealogia". Aby przynależeć należy wyrazić taka chęć

01-02-2010 23:22
Poprawiłem trochę listę pomordowanych - ułożona została wg miejsca mordu.

Ankieta


Pamiętaj - Ty też możesz pomóc!!
Wypełnij i wyślij ankietę dot. pomordowanych.
ANKIETA

Stowarzyszenie


A czy Ty zapisałeś/-aś się już do Stowarzyszenia Kresowego Podkamień?
DEKLARACJA

Ankieta

Chciałbym/Chciałabym w najbliższym czasie odwiedzić Podkamień i okolice

TAK
TAK
94% [17 głosów]

NIE
NIE
6% [1 głos]

Ogółem głosów: 18
Musisz zalogować się, aby móc zagłosować.
Rozpoczęto: 05/07/2021 13:23

Archiwum ankiet

Identyfikacja


Identyfikacja osób

Genealogia


Genealogia Podkamienia

Księgi metrykalne


Księgi metrykalne

I Kataster


Kataster józefiński

II Kataster


Kataster franciszkański

Ostatnie komentarze



Top komentatorzy

Ostatnie zdjęcia

Newsletter

Aby móc otrzymywać e-maile z Podkamień koło Brodów musisz się zarejestrować.

Warto tam zajrzeć

Nawigacja

3. Z krainy wojny, ognia, głodu i powietrza....

Z KRAINY WOJNY, OGNIA, GŁODU i POWIETRZA…

Przecudną nocą sierpniową wracałem do domu.
Księżyc był w pełni, a na niebie, prócz nikłych, białych obłoczków, ani jednej chmurki. Światło więc księżyca, bez żadnych przeszkód i przerw zalewało przestworza, zwyciesko noc zwalczając.
I tylko widocznie uległo niepoprawnie staremu nałogowi marzyciela poety, gdy ubrało ziemię w jakiś mistyczny koloryt, zacierając brzydołę i trywialność, a wydobywając na jaw piękności, którychby się we dnie nikt nie domyślił.
W takiem oświetleniu, nabrała jakiegoś nieokreślonego wdzięku, nawet ta mała „za światem” leżąca mieścina, która nigdy nie miała pretensyi do piękna, a w czasie wojny tak strasznie została zniszczona, że czyniła wrażenie trupa w rozkładzie.
Urok owej nocy letniej, przepojonej światłem i zapachami ziemi i roślinności po upalnym dniu sprawił, że wróciwszy do domu, usiadłem przy oknie, aby dalej nasycać się jej pięknem.
Wkrótce też popadłem w ten błogi stan spokoju, w którym dusza dostraja się do otaczającej przyrody, a myśl oderwana od zagadnień codziennego życia, swobodnie i lotnie buja, jak motyl „z kwiatu na kwiat”, omijając ciernie i błotne trzęsawiska...
Z tego prawie somnambulicznego stanu, zbudziły mnie dalekie odgłosy.
Wsłuchałem się w ciszę... Jakaś muzyka gra…
Coraz bliżej... coraz wyraźniej ją słychać...
Wkrótce już całkiem wyraźnie rozbrzmiewa.
jakieś niesforne tony, niestrojnych i niedostrojonych do siebie instrumentów, to cichną, jakby tchu im brakło, to znowu wybuchają z żywiołową siłą, jakby chciały wzajemnie przekrzyczeć siebie.
Lecz mimo tych braków, pojedyncze tony zlewają się w jedną melodyę, urągającą wprawdzie wymaganiom harmonii, ale może właśnie dlatego tem lepiej odtwarzającą dany nastrój...
Dzika to melodya i dobrze mi znana!
Właśnie przed laty czterema przynieśli ją tu z sobą dzikie syny z nad Donu, czy Kubania, a że przez tyleż lat, z małą tylko przerwą tu rozbrzmiewała, więc nie dziw, że przypadło jej ostatecznie w udziale prawo obywatelstwa, nieuszczuplone nawet wówczas, gdy już pionierów jej nie stało. .
Utkwiłem wzrok w drogę, skąd płynęły osobliwe dźwięki i wkrótce ukazały mi się majaczące w oddali postacie...
Na czele szła kapela... dwoje skrzypek, klarnet i bęben.
Grajkowie, widocznie własną muzyką, a pewnie i czemś innem upojeni, nie szczędzili ani sił własnych, ani instrumentów.
Ręce zamaszyście krajały smyczkami, aż w takt ich ruchów poszły i ciała. Klarnecista, z narażeniem na pęknięcie swych policzków lub klarnetu, dął z takiem przejęciem się, że głos instrumentu przechodził nieraz w gwizd ostry, którego nie powstydziłaby się nawet lokomotywa. Bębnista wreszcie, walił w biedną skórę z zaciekłością co najmniej... pruskiego pedadoga Wielkopolskiej dziatwy...
A za tą „kapelą” kroczyło może 20 męskich postaci.
Szli kupą bezładną, ująwszy się po dwu lub trzech za szyję, ramiona, biodra.
A droga choć dość szeroka, dla nich przecież była snać za wąska, gdyż coraz to któryś z nich otarł się o ścianę przydrożnego szkarpu, aby odbiwszy się, wkrótce znaleźć miejsce po przeciwnej stronie.
Dostrojona do ich usposobienia muzyka, widocznie działała na uczestników pochodu, gdyż coraz to w nią wpadali, bądź chórem bądź pojedyńczo wtórując melodyi, niestety... z większym zapałem, niż poczuciem harmonii…
Czasem znów, ten lub ów, o nerwach przedraźnionych do ostatnich granic, dawał upust ich napięciu, rozdzierając powietrze nieludzkiem wyciem, lub opanowując chwilowo chwiejność swych kroków, puszczał się w dziki tan...
Światło księżyca tak wyraźnie ich oświecało, że mogłem dokładnie widzieć i rozpoznać ich postacie. Wszyscy byli kompletnie pijani, u granic tego stanu, w którym z największego pobudzenia alkoholem, przechodzi się w martwotę do paraliżu podobną.
Niektórych osobiście znałem, a prawie wszystkich z widzenia.
To tutejsi mieszczańscy synowie, przeważnie z zacnych i zamożnych rodzin, a żaden z nich nie miał powyżej lat szesnastu, wielu nawet młodszych było!...
Minął moje okno ten wstrętny korowód, zwolna przycichały dźwięki kapeli i pijackie głosy i znów cisza zaległa przestworze rozświetlone mistycznem światłem księżyca...
Lecz czar już prysnął, a z nim „myśli motyle” uleciały w dal...
Smutno i ciężko zrobiło mi się na duszy...
Rzeczywistość, ta straszna, tragiczna rzeczywistość, stanęła mi przed oczyma... Odszedłem od okna.
----------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------------
Gdy tytaniczne wstrząsy,- które świat przechodzi, już miną, a stosunki między państwami i narodami ułożą się wreszcie, sięgnie dłoń historyka i do źródeł ukrytych jeszcze przed okiem teraźniejszości, albo przez nią zlekceważonych. Dopiero z nich czerpiąc, zdoła on stworzyć dokładny obraz wiekopomnej wojny.
Temu celowi także niniejszy mój szkic ma służyć. Oparty na bezpośredniej obserwacyi, wiernie reprodukuje stosunki, jakie wytworzyły się u nas czasu wojny.
Urzędnicza dola zapędziła mnie do tej mieściny, leżącej na wschodniej granicy Galicyi. Kilka lat w niej spędziłem, a prawdę mówiąc, nie mogę zaliczyć ich do najprzyjemniejszych. Różne składały się na to przyczyny. Odległość kilku mil od kolei, brak tych wytworów kultury, które dla cywilizowanego człowieka stają się koniecznością i praca wśród ciężkich warunków, zarówno zewnętrznych jak wewnętrznych. Lecz co najbardziej może działało, to apatya umysłowa i kulturalna, rozpościerająca się bez przeszkód nad całem miastem i okolicą. Zdawały się one żyć życiem z przed stu laty i nie tylko, że nie było widać usiłowań wyrwania się z pod złego zaklęcia, lecz owszem, wyraźnie przebijała się niechęć do wszystkiego, co spłoszyćby mogło ten błogi sen katalepsyi umysłowej.
Założone trudem i dobrą wolą jednostek postępowe instytucye, czy to z zakresu oświaty czy gospodarstwa, odrazu wiodły żywot suchotniczy, obumierając wkrótce doszczętnie.
Widoczne było, że gleba tu od wieków nietknięta. Więc nie dziw, że na niewzruszonej ziemi, nie chciało się przyjąć żadne ziarno. Nie brakło też innych przyczyn, które pod płaszczykiem najświętszych haseł, zatruwały umysły i dusze ludzkie i czyniły je niezdolnymi do przyjęcia zdrowego pokarmu.
Tak było do wybuchu wojny.
Ta, wyrwała ludzi z martwoty ducha i wprawiła w stan gorączkowego podniecenia.
Początkowo, jak zresztą wszędzie, opanowało wszystkich istne delirium zapału.
Każdy widział w tej wojnie jedyny środek do ulżenia swej biedzie i troskom codziennego życia, a choć nikt nie potrafiłby był odpowiedzieć, dlaczego, to jednak zapewniał siebie i drugich, że „teraz będzie lepiej”.
A gdy w dodatku, szumne odezwy urzędowe zapewniały, że wojna ta ma najświętsze i najidealniejsze cele, to nie dziwota, że tłum pozbawiony krytycyzmu, dał się im porwać i za największe nieszczęście uważałby, gdyby w ostatniej jeszcze chwili zażegnano to straszne widmo.
Rozpoczęły się manifestacye, obnoszenie portretów obydwu cesarzów przy dźwiękach muzyki, wygłaszanie mów, z których czarnożółty patryotyzm aż kapał, okrzyki na cześć różnych wielkości ówczesnych i t. d.
Ekstaza dosięgła tego stopnia, że wnoszono nawet okrzyki: „Niech żyje wojna!”…
Niedługo jednak trwał ów stan podniecenia.
Nawet w pierwotne przeważnie umysły, zaczęło się wkradać powątpiewanie, czy istotnie „teraz lepiej będzie”, a bliskość granicy, działała również ostudzająco na zapał.
Pierwsze zaniepokojenie dało się zauważyć, gdy już po ogłoszeniu mobilizacyi, jeszcze przed wypowiedzeniem wojny, inteligencya miasteczka i okoliczne obywatelstwo, z rzadką przedtem solidarnością, uważały za stosowne opuścić swoje siedziby tu i ówdzie z takim pośpiechem, że nie zabrano z sobą nawet najpotrzebniejszych rzeczy.
Gdy zaś wkrótce rozpoczęły się pierwsze utarczki, nieraz tuż pod rogatkami miasta, zaniepokojenie przybrało cechy popłochu, a miejsce entuzyazmu, zajęła depressya.
Tak doczekaliśmy się dnia 22. sierpnia 1914, kiedy to armia rosyjska pod wodzą generała Iwanowa, wkroczyła do miasta. Zaraz na wstępie zostałem aresztowany. Nie było to przyjemne, miało jednak tę dobrą stronę, że zetknąłem się z naczelnemi osobami armii rosyjskiej i mogłem pracować dla celu, dla którego pozostałem na miejscu. Gdy więc zjawił się u mnie pułkownik 1. uralskiego pułku kozaków Borodin (cudowny starzec z długą po pas brodą) i zapytał, czy mam jakie życzenie, poprosiłem go o opiekę nad mieszkańcami, zapewniając o ich spokojnem usposobieniu. Sprawiło to na nim dobre wrażenie. Przy aresztowaniu, dość szorstko ze mną się obszedł, nawet zagroził szubienicą; teraz odrazu zmienił swą postawę i nie tylko przyrzekł mi o co prosiłem, lecz, jak się potem przekonałem, przyrzeczenia swego dotrzymał.
Wkrótce mnie też uwolniono.
Miasto nasze miało z początku istotnie szczęście, gdyż pierwszymi komendantami byli ludzie zacni, z sercem. Łatwo też można było do nich trafić i to wcale nie „złotą drogą”.
Zaprowadziliśmy tedy straż bezpieczeństwa, uregulowaliśmy dowóz żywności z Rossyi, a nawet ustaliliśmy kurs rubla na 2 kor. 50 hal.
Gdy wokoło płonęły miasteczka i „hulała“ dzicz z nad Wołgi i Donu, u nas spokojnie było i bezpiecznie, gdyż rozlepiane w mieście odezwy i przekazane komendantom oddziałów ustne pouczenia dla wojska, groziły karą śmierci za targnięcie się na osobę lub mienie mieszkańców.
Niedługo jednak trwał mój pobyt w miasteczku, mimo tak dobrze zapowiadających się stosunków. Wbrew zupełnej zgodności z władzami rossyjskiemi na innych polach, popadłem z niemi w konflikt w sprawie urzędowania, a gdy ze stanowiska, które uważałem za jedynie słuszne i godziwe, nie chciałem ustąpić, groziło mi ponowne aresztowanie i wywiezienie.
W czas przestrzeżony o tem, z pomocą dobrych ludzi, zdołałem uciec do Lwowa, gdzie też - z przerwami - przebywałem aż do powrotu.
Ten nastąpił w czerwcu 1918, a więc prawie po czterech latach niebytności.
Z ciekawością wracałem, a ciekawość tę zaostrzały różne wiadomości, które przyjmowałem z niedowierzaniem, kładąc je na karb zwykłej ludzkiej przesady i powszechnego już wówczas pesymizmu.
Wkrótce jednak przekonałem się niestety, że nie tylko były prawdziwe, lecz że nawet w połowie nie odpowiadały rzeczywistemu stanowi rzeczy.
Już od początku drogi kołowej z Brodów, uderzyło mnie zniszczenie i pustka. Gdzież te lasy dorodne, ocieniające drogę, które dość martwy krajobraz ożywiały i zdobiły?
Znikły z powierzchni, lecz... czuło się je pod sobą aż nadto wyraźnie!
Cała droga wyłożona krąglakami, a że niektóre z nich zmurszały, wiele zaś znikło bez śladu, więc też jazda po nich była czemś nakształt jazdy… na maglu. Po bokach drogi sterczały wysokie, przynajmniej na metr pnie, ą wśród nich gdzieniegdzie wystrzelało w górę drzewko, które tylko dzięki swej młodości unikło zagłady.
Miejsce dawnych łanów zbóż, zajęły niezmierzone łany… burzanów i maków. Rzecz szczególna, skąd się wzięły maki w takiej ilości? Aż w oczy biła ich czerwoność.
Wśród nich zaś, ciągnęły się nieprzerwanym łańcuchem okopy i zasieki...
I tak mijała mila za milą, aż wreszcie dojechaliśmy do miasta.
Jak poprzednio wspomniałem, nie miało ono pretensyi do piękności i tak zarówno architektonicznie, jak pod względem porządku, zajmowało pewnie jedno z miejsc ostatnich w Galicyi.
To jednak, co ujrzałem, było niespodzianką nawet dla mnie!
Ruina, zgliszcza i brud...
Wszędzie sterczały nagie, bez drzwi i okien mury, kupy gruzów, zwęglone tramy drzew, a wśród nich śmiecie, na które się składały wszystkie chyba lata wojny. Więc blaszanki z konserw, pudełka, przegniłe resztki ubrań i obuwia, zabłocone strzępy opatrunków, kości najrozmaitszych rozmiarów, a to od doskonale spreparowanych czaszek końskich czy wolich, aż do drobnych kosteczek może szczurów i łasic.
Cały rynek, jak szeroki i długi, wszystkie ulicy i drogi, były pełne tych odpadków, a idąc, niesposób było ich wyminąć.
„Zwiedziłem różne kraje, widziałem złe i dobre obyczaje”, ale na coś podobnego nie byłem przygotowany.
Już na wstępie zatem, miałem przedsmak tamtejszych stosunków. Wkrótce też przekonałem się, że tak w mieście jak i w okolicy, wytworzył się stan pod każdym względem tak wyjątkowo straszny i groźny, iż należy przystąpić do natychmiastowej pracy, jeśli ma się zapobiedz grożącej katastrofie.
Głód i zaraza, te ohydne pomioty wojny, szczerzyły już zęby...
Wkrótce zawiązał się komitet ratunkowy dla tamtejszego powiatu sądowego, więc wzięliśmy się do dzieła.
Przedewszystkiem, należało jednak zbadać dokładnie stosunki ustalić o ile możności stan, w jakim znajdował się powiat pod względem gospodarczym i zdrowotnym.
Tablica, którą zamieszczam, a która sporządzona została na podstawie własnych spostrzeżeń, materyałów władz, wreszcie informacyj wiarogodnych ludzi, daje dokładny obraz tego stanu, a każdy przyzna, że nawet najbardziej zahartowanych i otrzaskanych z okropnościami wojny, mróz przejść musi po kościach, gdy się ją przeczyta.
Okolica Podkamień a w niej i powiat sądowy, zostały w lutym 1918 uwolnione od rossyjskiej inwazyi. Zarząd powiatu objęła komenda wojskowa z siedzibą w Złoczowie i dopiero w maju zdała go władzom cywilnym.
Na czem zasadzał się jednak ten zarząd wojskowy, jest dla mnie do dzisiejszego dnia zagadką, gdyż mimo skrzętnych poszukiwań i badań, nie zdołałem odnaleźć ani jednego zarządzenia, któreby chociaż pośrednio miało styczność z „zarządzaniem”.
Najkrytyczniejsze miesiące, t. j. czas zasiewów, minęły bez żadnej, najmniejszej akcyi w tym kierunku.
Równocześnie jednak, wydano nakaz odesłania tubylczej ludności z baraków uchodźczych. Na zniszczone siedziby, od początku wojny przeważnie ugorem leżące, spłynęła lawina ludzi, ogołoconych zupełnie z mienia, wynędzniałych z głodu i zdemoralizowanych anormalnymi w ciągu lat ostatnich kilku warunkami życia.
Oczekiwać należało, że przynajmniej teraz będą wydawane jakieś zarządzenia i chociaż nie usuną one może w zupełności złego, lecz przynajmniej je złagodzą i pozwolą ludności przetrwać najgorsze chwile, nim wreszcie znajdzie się środki do wprowadzenia życia kolejno na normalne tory.
Ale i to nie!
Z całą stanowczością twierdzę, że zarząd wojskowy, czy to wskutek zbrodniczego lekceważenia obowiązków, czy też wskutek niedołęstwa, do idyotyzmu posuniętego, zaniedbał wszystkiego, co mógł jeszcze dobrego uczynić.
Zarząd cywilny zatem, który po nim nastąpił, objął powiat w stanie zupełnego opuszczenia i to w czasie, w którym pod względem gospodarczym na miejscu, nie można było już niczego uczynić.
Po odejściu Rossyan, pozostało dość żywności i innych artykułów, tak, że mogły one stanowić źródło ratunku dla powracających uchodźców. Cóż, kiedy władze wojskowe tak austryackie jak i niemieckie, z taką zaciekłością i bezwzględnością przeprowadziły rekwizycyę, że wkrótce też nawet pozostała i dobrze zaopatrzona przedtem ludność, znalazła się prawie w tem samem położeniu, co powracający uchodźcy.
A jednak – twierdzę – i wtedy i znacznie później także, można było jeszcze złemu, choć w części zaradzić i nie dopuścić do tego stanu beznadziejnego, w jakim przy końcu mego pobytu, t. j. z końcem października 1918 znalazł się ten szmat kraju, a także okolica.
Nie brakło środków do ratunku, gdyby ich tylko umiejętnie użyto!
Tymczasem akcyę oddano nie czynnikom miejscowym, cieszących się zaufaniem, lecz w ręce osławionego biurokratycznego „szlendryanu”, który ani sam sobie rady dać z nią nie mógł, ani też nikogo nie chciał dopuścić do wspólnej pracy.
Z drugiej strony równocześnie, świadomie puszczano płazem wprost zbrodnicze machinacye, które biednego uchodźcę zdartego do koszuli, bezkarnie łupiły ze skóry!
Słowem, pod egidą rządu panował bandytyzm, tylko że... z tamtego końca...
Że to nie frazes, ani kamień złośliwie rzucony na trumnę austryackiego państwa i jego systemu, nie trudno mi przyjdzie udowodnić.
Komitet ratunkowy, o-którym wyżej wspomniano, pracą swą objął cztery główne postulaty: 1. Zaopatrzenie ludności w żywność i zboże na zasiew; 2. Odbudowę domów i gospodarstw; 3. Stosunki zdrowotne; 4. Szkolnictwo. Że pierwszy był najtrudniejszy, o tem wszyscy wiemy; twierdzę wszakże raz jeszcze jak najbardziej stanowczo, że można było rozwiązać go ku zadowoleniu ludności.
Powiat nasz leży na samej granicy, a za nią dość było środków, by u nas zaradzić złemu. Należało tylko wziąć się do tego mądrze i - uczciwie. Przez szereg miesięcy mego pobytu, dzień w dzień widziałem dziesiątki i setki, przejeżdżających ze wschodu, wozów naładowanych zbożem i mąką. Prawie wszystkie jednak były na usługach... paskarskiego handlu! A handel ten odbywał się z wiedzą rządu i pod jego protektoratem, co więcej, z pomocą wojskowości i żandarmeryi! Dla nikogo nie było tajemnicą, że komendant batalionu załogującego początkowo w Podkamieniu, a potem w Zbarażu (czeski Niemiec), wystawiał tamtejszym handlarzom poświadczenia, wedle którego, zakupione przez nich zboże i mąka miały jakoby służyć celom wojskowym. Użyczał im też asysty wojskowej, za opłatą po 100 koron czy też złotych. Uzyskane tym sposobem zapasy, sprzedawali oni potem spekulacyjnie,
po lichwiarskich cenach, wyśrubowując cenę 1 kg. mąki żytniej w Podamieniu, nawet w czasie żniw, do 14 koron.
Równocześnie zaś, odbywał się handel wywozowy z Galicyi nafty, terpentyny, świec i zapałek.
I znowu dzień w dzień, dziesiątki, często nawet więcej niż sto wozów towarowych z tymi artykułami, przejeżdżało przez Podkamień na wschód. W następstwie, litr naity kosztował u nas 14-18 koron i to nafty najgorszej, brunatno-czerwonej, pryskającej i dającej więcej kopciu niż światła!
Mała świeczka kosztowała 3 kor., a pudełko zapałek 60 hal. A ileż razy mimo wszystko, brakło tych artykułów! W jesieni n. p. zdarzało się od czasu do czasu, że sąd mimo nawału pracy, nie mógł po południu urzędować z braku światła!.
Nadmienić zaś trzeba, że wszystkie te transporty pochodziły z central i miały przeznaczenie „dla potrzeb miasta Podkamienia...”
Mój Boże! Gdyby ta mieścina zamiast 4.000 mieszkańców, miała ich 400.000 i gdyby krociowe to miasto, codziennie w podzięce i na cześć opiekuńczego rządu, urządzało iluminacye, to jeszcze byłoby za wiele!
A sąd - spytacie i słusznie! Otóż właśnie w tem rzecz, że sąd tu nic nie miał do mówienia, gdyż... go nie dopuszczono do głosu...
Wkrótce, spostrzegłszy te manipulacye, zażądałem od żandarmeryi zbadania sprawy i doniesienia o stanie rzeczy. Na to otrzymałem odpowiedź, iż żandarmerya ma za wiele zajęcia ze sprawami „politycznemi” (sic!) i wojskowemi, by zajmować się czem innem jeszcze.
Gdy mimo tego nie ustąpiłem, grożąc udaniem się do przełożonej władzy, odpowiedziano mi, że... po najskrupulatniejszych badaniach, nie wykryto żadnej karygodnej manipulacyi. Nie od rzeczy będzie zauważyć, że trakt, którym tak w jednym, jak w drugim kierunku przejeżdżały owe wozy, prowadził pod same okna komendy posterunku!
Aż wreszcie przypadek pozwolił mi przychwycić jeden taki transport!... Uchwyciłem za nić Ariadny... i pozostałem nadal w tym labiryncie oszustw i przekupstwa...
W godzinę może po przychwyceniu transportu nafty, sprzedanego kupcom rosyjskim i przez nich wywożonego bez zezwolenia, zjawia sie u mnie zastępca komendanta posterunku żandarmeryi, proponując z najzimnjejszą krwią, że owi kupcy oddadzą część towaru dla „inteligencyi” do mojej dyspozycyi, jeśli pozwolę im wydać resztę.
Na moje pytanie, co go skłania do takiej propozycyi odparł, że mu żal tych kupców, którzy inaczej stracą towaru na 50.000 koron...
Po dalszej rozmowie, której nie będę tu powtarzał, oświadczyłem przy końcu owemu panu, że czynię go odpowiedzialnym za prawidłowy, wedle przepisów ustawy, tok tej sprawy.
Nazajutrz rano musiałem wyjechać z powodu wypadku śmierci w rodzinie, a gdym wrócił po tygodniu, dowiedziałem się, że owi kupcy cały transport szczęśliwie wywieźli...
Jak stwierdziłem następnie, stało to się na interwencyę rotmistrza, okręgowego komendanta żandarmeryi, który polecił transport wypuścić, zobowiązując owych kupców do dostarczenia pewnej ilości zboża po maksymalnej cenie, dla ewakuowanej ludności.
Dalsze badania, już nie przezemnie prowadzone, wykazały, że kupcy dostarczyli zboże po tej cenie, lecz znacznie mniej, a nadto zboże owo jeszcze w zmniejszonej ilości, żandarmi odsprzedali ludności, lecz w cenie o 90 koron wyższej od maksymalnej!
Co z resztą zboża stało się, kto zgadnie?...
Rozumie się, sprawę tę skierowałem na drogę urzędową, na której ona „ sobie” ugrzęzła, gdyż mimo upływu dwu miesięcy, ci sami „stróże ładu i bezpieczeństwa” spokojnie tym samym trybem urzędowali.
Któżby dał mi wiarę, że przez cały czas pięciomiesięcznego urzędowania, wpłynęła do sądu jedna tylko sprawa o lichwę żywnościową? Organa bezpieczeństwa, których to obowiązkiem było, milczały, a ludność steroryzowana, nie miała odwagi wystąpić do walki.
Tylko młodzież mieszczańska burzyła się przeciw takiemu postępowaniu i nieraz czynnie mu przeszkadzała, wstrzymując transporty. Wówczas jednak, owi „stróże ładu i bezpieczeństwa”, zawezwani przez uciśnionych handlarzy, brali ich w obronę i nieraz zdarzyło się, że dotkliwie pobili gorących młodzieniaszków.
Ale nie zawsze dochodziło do tej interwencyi.
Czasami sprawę załatwiano ugodowo. Wtedy wozy jechały sobie spokojnie na wschód, młodzi junacy zaś szli do... szynku, który wyższy ponad policyjne przepisy, dzień czy noc gościł u siebie gości z całego świata, ze wschodu i zachodu.
Bachiczny korowód, który na wstępie mego szkicu przedstawiłem, to właśnie jeden z takich epilogów sprawy...
A jednak, mimo wszystko, nie dałem jeszcze za wygranę.
Poruszywszy rzecz w licznych memoryałach do różnych władz i osób wysyłanych, nie wahając się nawet próbować niekiedy osobistej interwencyi, uzyskałem nakoniec, że przeprowadzono rewizyę i skonfiskowano 30 beczek nafty.
Lecz i tym razem... przegrałem!
Płomień oburzenia przeleciał przez miasto! Zaroił się rynek i ulice; ukazały się jakieś z pod ciemnej gwiazdy indywidua w rossyjskich rubaszkach i kaszkietach, z wściekłością i nienawiścią wodzące za mną oczyma, a wreszcie otoczył mnie tłum rozjuszonych jak megery żydówek, wołając: „Pan nas morduje! My chcemy żyć! czego pan chce od nas!”
I nie był to tłum gminu żydowskiego; nie! To były „damy” i „panny”, które na uchodźctwie, przeważnie na Węgrzech, przemieniły się ze zwykłych małomiejskich żydówek na elegantki, stąpające po opisanym już miastowym brudzie, w białych trzewikach, odziane w jedwabie, obwieszane złotem i brytantami...
A gmin żydowski, cierpiał tak jak chrześcijański nędzę, dawał się wyzyskiwać paskarskim pijawkom i... milczał...
Na zakończenie, gdym wracał w nocy do domu, świsnęła mi koło ucha kula. Sprawca, gdym go chciał schwycić, umknął i ja nawet żadnego z tego użytku nie robiłem, gdyż w danych warunkach, sprawa była z góry przesądzona.
No, a skonfiskowana nafta?
Z wyjątkiem trzech beczek, reszta znikła bez śladu. Mimo skrzętnych badan prowadzonych przez... żandarmeryę i policyę, „nie zdołano” wyśledzić, gdzie się podziała...
Ale przynajmniej te trzy posłużyły ludności w sposobie przez prawo przepisanym, więc chociaż w części, przecież ono zwyciężyło?
Gdzietam!
Wbrew zarządzeniom władzy politycznej, nakazującej sprzedaż po maksymalnej cenie (64 h.) sprzedano dwie z nich po 8 kor. za litr, gdyż... kupcy za wieleby stracili...
A trzecia? Jak zwykle, każda „trzecia” była najgorsza i w treści i w skutkach. Przedewszystkiem w przechowaniu u władzy bezpieczeństwa, „wyparowała” do 1/3 ilości, a przeznaczona dla. użytku wszystkich urzędów i członków konsumu, wznieciła jasny płomień... nie w lampach niestety...
Ale skończmy już z aprowizacyą.
Otóż wszelkie usiłowania korzystnego rozwiązania sprawy, nie doprowadziły do żadnego rezultatu.
Skończyło się na tem, że za pośrednictwem władzy politycznej, sprzedawano (pomoc bezpłatna była tak minimalna, że wzmianki niewarta) chłopom mąkę w cenie po 6 K za 1 kg., gdy jednak dostarczona ilość nie wystarczała, musiał sobie chłop radzić własnym przemysłem.
O ile zatem nie udało mu się dostać, czy kupić mąki lub zboża za granicą, jadł nać kartoflaną, pokrzywę, a czasem (ale takich szczęśliwców niewielu było) liście buraczane... A gdy mu już bardzo źle było, ratował go… tyfus głodowy lub plamisty...
Nie dowcip to bynajmniej, a jeśli śmiech, to chyba „krwawy”...
Wierzcie mi, że w tej doli chłopa, w jakiej ja go tam widziałem, śmierć wybawieniem była dla niego!
Jesiennym rankiem wyjechałem do wsi P. Słysząc o bezgranicznej nędzy tam panującej i chorobach szerzących się w straszny sposób, postanowiłem naocznie rzeczy zbadać.
Droga niedaleka była; w tej porze jednak jesiennych deszczów, wydawała się bez końca.
W czasie tym właśnie, lub trochę później może, ukazał się w jednym z dzienników lwowskich numer poświęcony „Polskiej jesieni”. Rzadko zdarzało mi się czytać rzecz poetycką bardziej udatną. Nie miejsce tu dociekać dlaczego, lecz niejednokrotnie przychodziło mi na myśl, że ta pora roku, jest przez naszą poezyę szczególnie uprzywilejowaną, przynajmniej pod względem jakościowym.
Szkoda jednak, że w mojej wycieczce, nie towarzyszył mi jeden z poetów jesieni. Zobaczyłby oczyma ciała może więcej, niż oczyma duszy widział, a poezyi przybyłby obraz jesieni, jaką ona jest istotnie, w tym przeklętym chyba przez Boga kraju!
Beznadziejny krajobraz... jak okiem sięgnąć, ciągnie się przestrzeń pokryta zeschniętymi badylami traw i burzanów. Wśród nich, szczerzą się długie, nieskończone pasy okopów.
Głęboko wyryte, znaczą się białemi wstęgami ziemi, narzuconej dla ochrony i zakrycia. Ta, pozbawiona darni, spłukana deszczami i śniegiem, pozostawiła na wierzchu treść swą istotną, t. j. białą glinkę. Ta, jak słyszałem od znawców, ma skład wprost znakomity i nadaje się do najwytworniejszych wyrobów ceramicznych.
– Znowu jedno z wielu niewyzyskanych przez nas bogactw ziemi ojczystej!
Dla skrócenia drogi i uniknięcia jazdy po oślizgłych belkach, zbaczamy na drogę polną. Polną? To chyba tylko ze zwyczaju tak się nazywa, bo... pola nigdzie tu nie widać...
Ani płachcia rżowiska, któreby wskazywało, że pracowała tu ręka człowieka dla celów życia!
Tu od lat szeregu mordowano się tylko! A choć przebrzmiał zgiełk bitew i opustoszały rowy strzeleckie, to jednak można wyczytać na każdym kroku, dzieje tych niedawnych czasów.
Po bokach drogi i dalej na polach, sterczą gęsto rozsiane, jedno i dwuramienne krzyże...
To znowu na równej płaszczyźnie, znaczą się ciemniejsze od niej, jak cyrklem wytyczone duże jamy; to leje od granatów.
Tam znowu, widać wśród lasu starodrzewia wyciętego po barbarzyńsku, bo wyżej metra nieraz od ziemi, las na młodziku, lecz jakże beznadziejnie zniszczony! Co ręka ludzka oszczędziła, to sprawiły kule i armatnie pociski. Biedne drzewka, sterczą ku niebu bez wierzchołków, bez bocznych gałęzi, a wiele z nich strzaskanych, lub zgiętych do ziemi.
Nad tym rozpaczliwym krajobrazem, unosi się wilgotny, wprost mokry opar, z deszczów, które ziemię przesyciły i mgieł, niedalekich nadikwaińskich bagien. Wstrętna to wilgoć: wszystko syci sobą i niczem zakryć się przed nią nie można! Gorsza stokroć od mrozu!
Bo mróz-morderca, zabija, lecz nie pastwi się nad ofiarą, a jeszcze przed śmiercią zsyła sen ukojenia, łagodząc nim męczarnie, oszczędzając agonii konania.
Ta zaś wilgoć, zimna, oślizła, jak sturamienny polip, zewsząd obejmuje ciała, wpija się w nie tysiącem ust, wysysa ciepło, odbiera siły i energię, lecz długo każe na śmierć czekać! jak kat wyrafinowany, dręczy ofiarę na różne sposoby, nim ją wreszcie śmierć od tych mąk wyzwoli... Ona to sprawia, że nawet nieba, nawet chmur ołowianych nie widać na niebie! Wszystko połyka chciwie, i promień słońca, któryby może chciał te biedne rzesze „ludzi bezdomnych” ogrzać i rozweselić i wzrok, które one wtapiają w niebo, prosząc łaski i zmiłowania!...
Biedne koniska, ostatkiem sił wloką nas po rozmiękczonej ziemi. Grzbiety ich w pałąk zgięte, głowy nisko opuszczone, a kościska mało skóry nie przebodą.
Woźnica nasz, raczej z przyzwyczajenia niż z wiarą w skutek, śmiga je raz po raz po wychudłych bokach, lecz to widocznie zupełnie już nie działa na nie i trwają bez zmiany w swej zrezygnowanej apatyi.
L tylko od czasu do czasu, zwracają głowy ku sobie, jakby wzajemnie użalić się chciały na swój „los koński” i dodać sobie otuchy.
Przed nami ukazuje się jakaś ludzka postać.
Trudno rozeznać jakiej płci i wieku. Otulona w jakieś nieokreślonego rodzaju i kroju szaty, idzie zwolna bokiem drogi, w odległości stu może kroków.
Chcę na nią zawołać, by przystanęła i wdać się z nią w rozmowę, gdy w tem... znika mi z przed oczu, jak jakaś zjawa wyobraźni...
Wkrótce, gdyśmy obok tego miejsca przejeżdżali, zagadka się wyjaśniła.
Nie wielki nasyp opodal drogi, a w nim czarna jama...
To ziemianka wojenna, a obecnie mieszkanie większości tych troglodytów XX. wieku!...
Wreszcie dojeżdżamy do wsi.
I znowu nazwa bez treści...
Była tu wieś kiedyś, ale jej już niema.
Zniknęła z powierzchni, by ustąpić miejsca jamom, w których latami człowiek na człowieka czyhał, by go zamordować... Dlaczego?... Czyż on wiedział?... A gdy wreszcie pękł ten łańcuch żelaza, którym ziemię tu skuto, żegnano z powrotem wywiezionych przedtem mieszkańców i... nie troszczono się o nich już więcej...
Materyał drzewny, który tam pozostał, dawno rozwlekli szczęśliwi sąsiedzi, a im pozostał ziemisty loch!
Niektórzy tylko, czy to przez przypadek losu uprzywilejowani, czy może trochę zasobniejsi, zdobyli się na kilka desek i z nich postawili sobie budy.
Wiecie, jak one wyglądają?
Trzy mają tylko ściany, a na górze ściel z gałęzi i mchu. Ponieważ z reguły są bardzo szczupłe, więc mają dwie kondygnacye i w ten sposób dzieje się, że w takiej małej klitce mieszka nieraz do dziesięciu osób!
Ta szczupłość miejsca ma jednak tę dobrą dla nich stronę, że im jest cieplej, gdyż się swem ciepłem wzajemnie grzeją... .
O takim rodzaju powrotu do natury, nawet Rousseau chyba nie marzył!
Zaczynam zwiedzanie w towarzystwie wójta.
Dantejska to wędrówka po piekle!
Tylko, że tam cierpieli skazańcy za popełnione przez siebie zbrodnie, tu zaś niewinni, za zbrodnie drugich…
Obraz, który ujrzałem, przechodził najgorsze oczekiwania. Widziałem już przedtem te wsie zniszczone, lecz było to w lecie, nim jeszcze zaczęły się słoty i zimna.
Nędza była i wtedy ogromna, lecz odporność tych ludzi natury, w suchem powietrzu, ogrzanem słońcem, utrzymywała ich w jakim takim stanie odporności.
A choć choroby grasowały od dawna, jednak i nie w tej mierze, co obecnie i nie z takimi skutkami śmiertelności.
Obecnie, chyba jednej rodziny nie brakło, w którejby nie było słabości i to nieraz wszystkich członków rodziny.
A choroby te, to ospa, tyfus plamisty i głodowy i nakoniec hiszpańska grypa.
Ta ostatnia wprost kosiła ludzi!
Zbliżam się do jednego szałasu.
Kilka zatulonych postaci, leży na mierzwie liści i mchu.
– Tu czarna „szkarupa” mówi wójt.
I ujrzałem jedną twarz tak straszną, że jej nawet ponura fantazya Goyi nie była wstanie wymyśleć.
Dźwignęła się na naszą rozmowę jedna. postać, zwróciła ku nam twarz - maskę, okrytą. krwawo czarną, spękaną łuską, spojrzała szparami oczu i z cichym jękiem opadła na mierzwę…
Inne cicho leżały...
Poszliśmy dalej.
– Tu tyfus plamisty - mówi wójt, gdyśmy stanęli przed drugim szałasem – wszyscy chorzy.. .
Nikt się z leżących nie ruszył...
Długo trwała nasza przechadzka po tem państwie najskrajniejszej nędzy.
Chciałem mieć zupełny jej obraz, a i coś mnie nie puszczało z tego miejsca...
– Ot, fantazya, powiecie może, spekuluje na wrażenie! – Na szczęście mam świadków i to nie byle jakich, jak się przekonacie.
Po powrocie do domu, wprawiłem w ruch cały aparat alarmowy. Poszły memoryały do ministrów i posłów, nawet depesza do rąk samego namiestnika!
A rezultat?... Przysłano kolumnę sanitarną, złożoną z medyka i kilku sanitariuszy i sanitaryuszek na cały powiat!... Przyrzeczono założyć szpital epidemiczny, lecz mijały tygodnie, ba nawet miesiące, a przyrzeczenie to pozostało niespełnione. – A choroby tymczasem grasowały bezkarnie, szerząc się coraz bardziej, a chorzy... swobodnie chodzili po świecie, roznosząc zarazki najstraszniejszych chorób.
Dwa fakty opowiem.
Pewnego dnia, zgłosiła się do sądu kobieta z dzieckiem na ręku. Dziecko całą twarz, a także ciało, miało pokryte czerwonymi pryszczami, z których ropa się sączyła. Obecny wówczas w sądzie lekarz wojskowy, stwierdził prawdziwą ospę.
Matka żaliła się, że nie mając domu, wypędzona z powodu słabości dziecka z chaty, gdzie komornem siedziała, nie ma gdzie się podziać i prosiła, by dziecko gdzieś umieścić.
Cóż ja jej mogłem na to poradzić!
Szpital wojskowy był już w marszowem pogotowiu i nie przyjmował chorych, a innego szpitala nie było ani w miejscu, ani też na mile naokół.
Odeszła więc płacząc i ocierając ręką z twarzy dziecka sączącą się ropę i potem rękę wycierając o suknię, poszła do miasta i jeszcze późnym wieczorem widziałem ją krążącą po mieście i rozpowiadającą ciekawym o swej i dziecka swego doli
Drugi raz znowu, gdy byłem w aptece, przyszedł człowiek... monstrum... Twarz jak bania spuchnięta, koloru ziemistego, a oczu prawie widać nie było. Prosił o lekarstwo i ofiarowując zapłatę, wyciągnął rękę o zgrubiałych palcach z popękaną skórą i złogami żółtej materyi w tych miejscach.
Coś bardziej wstrętnego w życiu nie widziałem!
To tyfus głodowy!
I nie były to sporadyczne wypadki. Codziennie prawie to się widywało!
Lecz jakże to możliwe? Cóż władze na to? zapytacie.
Otóż rzecz tak się miała:
Od czasu ustąpienia wojsk rossyjskich, t. j. od lutego 1918 aż do późnego lata, żaden reprezentant władzy nie zjawił się, aby zbadać stan, w jakim powiat się znajdował.
Władzom wojskowym w głowie to nie powstało, a na władze cywilne, które zarząd potem objęły, zwalił się taki ciężar czynności, ujęty w ramy czczej formalistyki, niedozwalającej na prędkie i skuteczne działanie, że rady dać sobie z nim nie mogły.
Do tego, brakło sił fachowych, a akcya obywatelska była z zasady ignorowana.
W Brodach, przez długi czas nie było ani lekarza powiatowego, ani wogóle żadnego cywilnego lekarza. Tak samo w okolicznych miasteczkach.
Powszechnie znaną jest rzeczą, że z Galicyi wybrano nie tylko największy procent żołnierzy, lecz także sił fachowych, a między temi lekarzy. Gdy więc okazało się nagłe i pilne ich zapotrzebowanie, milami naokół nie było żadnego! Władze więc miejscowe nic na to poradzić nie mogły, władze zaś centralne, lekceważyły sobie sprawę mimo, iż o stanie rzeczy miały dokładną wiadomość i mogły zaradzić złemu.
Nasz komitet słał ustawicznie memoryały, poparte dowodami, jak n. p. orzeczeniami i opiniami lekarza, komendanta szpitala wojskowego w Podkamieniu. Poseł do parlamentu z naszej okolicy, tak pisemnie jak ustnie interweniował bez ustanku w ministerstwach, na co dowód w wymienianych między nami pismach, lecz i jego interwencya pozostała bezowocną.
Prawda! We wrześniu zjechali ministrowie do nas, aby- zwiedzić okolicę i osobiście przekonać się o położeniu i potrzebach ludności. Jednak sposób, w jaki ta objażdżka się odbyła i błyskawiczna jej szybkość, całą tę podróż przeistoczyła w niesmaczną farsę, na której poznali się nie tylko ludzie oświeceni, lecz nawet lud prosty.
I nadal zostało po staremu, aż do mego wyjazdu, t. j. do końca października 1918.
A przecież tak łatwo stosunkowo i niewielkim kosztem można było choć w części złemu zaradzić i nie dopuścić do stanu, który urągał najpierwotniejszym pojęciom o obowiązkach rządu względem obywateli państwa.
Co do zaopatrzenia ludności w żywność, wskazałem już wyżej sposób, a że był dobry i skuteczny, to chyba każdy przyzna. Można było wczas stłumić również choroby i nie a dopuścić do tych strasznych epidemii, gdyby przysłano lekarzy i założono szpitale. A wszak w oddziałach Czerwonego Krzyża, nie tylko w stołecznych miastach, lecz nawet w mniejszych, było aż nadto lekarzy.
To w razie potrzeby – udowodnić - można.
Również, nie potrzebowali ludzie mieszkać w jamach i pod gołem niebem, na zimnie, wietrze i deszczu!
Materyału dość było, aby jeśli nie całe gospodarstwa, to przynajmniej domy mieszkalne odbudować. Do narady nad tą kwestyą, zaprosiłem księży z okolicznych wsi i światlejszych gospodarzy. Przekonaliśmy się, że w lasach, w odleglejszych od wsi ziemiankach, wreszcie częściowo i na drogach, dość jest materyału, który mógłby wystarczyć na odbudowę.
Były wreszcie liczne baraki wojskowe, które jednak wojskowość, mimo interwencyi, sprzedawała spekulantom wojskowym! W ostateczności, był przecież w pobliżu kompleks tysięcy morgów lasu państwa Brody!
Obrachowaliśmy też dokładnie, ile materyału potrzeba na jeden dom mieszkalny, a według tego, ile dla całej wsi. Największą trudność, stanowiłaby zwózka, dla braku dostatecznej ilości zaprzęgów, lecz i to było do przezwyciężenia, gdyż tak księża jak i gospodarze zapewnili mnie, że wpłyną na gospodarzy posiadających konie, iżby pożyczyli je na rzecz drugich. Zresztą, to miało być także warunkiem, pod którym oni sami mogliby korzystać z materiału.
I wyrób drzewa na budulec nie byłby trudny.
lnformowałem się we właściwem miejscu i powiedziano mi, że możemy uzyskać tartak przewozowy.
I gdyby w lipcu, gdy tę sprawę poruszyliśmy, przystąpiono do tej akcyi, pod jesień nie byłoby człowieka, któryby nie miał dachu nad głową!
Lecz w państwie austryackiem było to nie do pomyślenia: sprzeciwiałoby się zasadzie biurokratycznego ,,szimla", którego torem toczyć się musiała każda, czy to mała i niepilna, czy też najżywotniejsza i niecierpiąca zwłoki sprawa.
Lecz jeszcze był jeden powód!
Od początku wojny w zasadzie, a od odbicia wschodniej Galicyi w czerwcu 1915 r. w praktyce, było dążeniem ster rządzących, zdławić w Galicyi wszelka inicyatywę obywatelską.
Najświatlejszych obywateli, którzy mogliby byli korzystnie działać dla społeczeństwa, obłożono interdyktem. Nie dopuszczono ich do działania, wielu nawet bez żadnego powodu rzucano do więzienia lub internowano. Cała zaś maszynerya życia społecznego została „zcentralizowana”, kierownictwo zaś jej, dostało się w ręce notorycznych paskarzy i lichwiarzy!
Wszyscy o tem wiedzieli, wiedział o tem i sam rząd, lecz jemu z tem było wygodnie! Dla swych celów politycznych, poświęcał mienie, część i życie tysięcy ludzi!
I dlatego to sprzedajny żandarm i oszust oficer, mogli jawnie i bezkarnie deptać prawo, a najwyższy jego reprezentant Sad, nic przeciw temu nie mógł zaradzić!
My, którzy w poczuciu obowiązku obywatelskiego, bez różnicy narodowości, wyznania i stanu zrzeszyliśmy się, aby pomóc ludności w jego strasznej doli, nieraz na wspólnych naradach zapytywaliśmy się wzajemnie, czy to możliwe, by takie stosunki istniały, czy niema już żadnej na to rady?...
l coraz to ktoś odpadał z naszego grona, zniechęcony tem tłuczeniem głowa o mur, albo... zteroryzowany groźbami mocarzy-łotrów.
„Justitia regnorum fundamentum” „Viribus unitis” czytało się jako oficjalne zasady rządowe.
Lecz to był blichtr tylko, za którym kryła się cyniczna twarz autokraty i niemieckiego centralisty!
W istocie zaś, w czasach absolutyzmu, Spielberg był dewiza rządów, a potem... „divide et impera”...
I zasadzie tej, pozostało państwo austryackie wierne... – aż do swego zgonu i konajac nawet, jeszcze zatknęło żagiew nienawiści pod strzechę domu, który opuścić musiało.
Gdy przebrzmi odgłos walki, a roznamiętnione umysły narodów wrócą do spokoju i bez trującego wpływu, pod _którym lat tyle przebywały, będą mogły zastanowić się nad przyczynami i skutkami walk bratobójczych, poznają, że one tylko pionkami były w rękach gracza aferzysty, dla którego zyskiem było ich straty!


Luty 1919.

Poleć ten artykuł
Podziel się z innymi: Delicious Facebook Google Live Reddit StumbleUpon Tweet This Yahoo
URL:
BBcode:
HTML:
Facebook - Lubię To:


Komentarze

Brak komentarzy. Może czas dodać swój?

Dodaj komentarz

Zaloguj się, aby móc dodać komentarz.

Oceny

Tylko zarejestrowani użytkownicy mogą oceniać zawartość strony
Zaloguj się lub zarejestruj, żeby móc zagłosować.

Brak ocen. Może czas dodać swoją?
Wygenerowano w sekund: 0.09