Logowanie
Nawigacja
Aktualnie online
Ostatnio Widziani
| ||
| ||
| ||
| ||
|
Statystyki
Artykułów: 379
Newsów: 254
Komentarzy: 1437
Postów na forum: 899
Użytkowników: 618
Shoutbox
..?page_id=9
pl będę zamieszczał genealogie rodów z Podkamienia, (dostęp dla grupy "Genealogia". Aby przynależeć należy wyrazić taka chęć
Ankieta
Pamiętaj - Ty też możesz pomóc!!
Wypełnij i wyślij ankietę dot. pomordowanych.
ANKIETA
Stowarzyszenie
A czy Ty zapisałeś/-aś się już do Stowarzyszenia Kresowego Podkamień?
DEKLARACJA
Ankieta
Musisz zalogować się, aby móc zagłosować.
Rozpoczęto: 05/07/2021 13:23
Archiwum ankiet
Identyfikacja
Genealogia
Księgi metrykalne
I Kataster
II Kataster
Ostatnie komentarze
Pochowana został...
(*) R. I. P.
Pani Bronisława ...
Poprawiłem błę...
Poprawna nazwa to...
Artykuły
Czyli w 2027 roku...
Po ponad 10 latac...
Faktycznie - popr...
07.06.1921 Telega...
07.06.1921 Telega...
Galeria
Wspomniane materi...
Dzień dobry. Dz...
Dzień dobry. To...
Syn Władysława ...
Siódmy od prawej...
Galeria2
Dziękuję. Zdję...
Dziękuję. Zdję...
To jest zdjęcie ...
To jest zdjęcie ...
To jest Stanisła...
Dodatkowe strony
[url]https://yout...
Teresa Liptak z d...
TRZEBA KRZYCZEC,N...
Nacjonalistyczne ...
President Coolidg...
Top komentatorzy
krystian | 404 |
harry | 321 |
swietojanski | 125 |
Ostatnie zdjęcia
Genowefa Pawluk (z. ...
Genowefa Pawluk (z d...
Jan Pawluk z żoną
Michał Świętojań...
Górnicka (z d. Świ...
Władysław Święto...
Iłowski Ryszard
Baczewicz Stanisław
Newsletter
Warto tam zajrzeć
Nawigacja
04. Klasztor Ojców Dominikanów w Podkamieniu w czasie napadu bandytów ukraińskich
W mieszkaniu Marciniaka zastałem dwóch naszych młodzieńców z Podkamienia, których poznałem w klasztorze. Jednym z nich był Półtorak Andrzej, a drugim brat jego Mieczysław. Zrobiło mi się raźniej na duszy, że przynajmniej nie będę sam w gronie nieznanych mi ludzi.
Byłem bardzo zmęczony i tak przygnębiony przeżyciami tego dnia, że nie mogłem nic mówić, tylko łzy rzęsiste a gorące same poczęły mi napływać do oczu. Poczułem się jak rozbitek bezsilny, którego przemocą wyrzucono z domu, zmuszając do takiego upokorzenia, jakim jest tułaczka po cudzych kątach.
Wkrótce zjawił się organista Karol Ptaszek, dobry znajomy Bazylego Marciniaka. Opowiadał, jak w jego obecności rozstrzelano dwie kobiety, które wychodziły z Klasztoru i niosły tłumoki na plecach. Dowiedziałam się, że w domu Wróblewskiego zostało zabitych dziewięć osób. Ratowały się ucieczką, ale połapano na drodze i zapędzono do tego domu na rozstrzelanie. Sprawdziła się wiadomość o zabiciu Mizerów, ocalał tylko czternastoletni Tadeusz i maleństwo w objęciach zabitej matki.
Przygotowano mi posłanie w osobnym mieszkaniu. Marciniak ofiarował się czuwać przez całą noc, mogłem więc spokojnie odpoczywać.
Tak oto przeżywałem pamiętny dzień dwunastego marca. Czy zdołamy kiedykolwiek dowiedzieć się, jak inni mieszkańcy Klasztoru ten dzień przeżywali? - Swoje przeżycia tego dnia opowie nam brat Marcin Kaproń.
"W nocy z soboty na niedzielę, ukrywaliśmy się w piwnicy gdzie była ślepa spiżarnia. W piwnicy tej przebywali ze mną: ojciec Mikołaj Wysocki, Wróblewski, Roman Szewczun i Sowiński z Pańkowiec. Siedzieliśmy tam do godziny jedenastej w niedzielę, dopóki nie usłyszeliśmy strzelania do bramy. Inżynier Sołtysik przysłał wiadomość, że trzeba bronić Klasztoru, dlatego mężczyźni mają wyjść z piwnic í wziąć karabiny do rąk. Wtedy wyszedłem na Klasztor, a Marian Jurczenko, kucharz klasztorny, wyszedł razem ze mną. W tym czasie zabity został Alfred Hückman.
Gdy przyszła delegacja i przerwano strzelanie do Klasztoru, podano pismo, które czytał Wróblewski. W tym piśmie nawoływano , aby wszyscy opuścili klasztor, aby zostali sami księża i zakonnicy, gdyż banderowcy muszą zdobyć i opanować Klasztor. Słysząc to, ludzie z Wołynia sami przystąpili do otwierania furty. Gdy poczęli odryglowywać, powiedziałem, że nas wymordują. Wtedy słyszałem głosy: "Niech was wybiją, my mamy żony i dzieci, musimy się ratować.
Skoro furta już była otwarta poczęto zabierać dzieci i bagaże i wychodzić za bramę. Wtedy usłyszałem strzały koło bramy. Kilka kobiet wróciło do Klasztoru wołając, że to podstęp, że nie wolno wychodzić z Klasztoru.
Była godzina druga po południu. Gdy wszedłem do celi, aby zabrać płaszcz, bracia pakowali swoje rzeczy. Powiedziałem, aby wszyscy uciekali. Brat Jan Frączyk ubrał się w nowy habit i powiedział : "Jak mnie zamordują to przynajmniej będę pochowany w nowym habicie". - Podobno brat Jan ukrywał się przez trzy dni w grobowcu. Ponieważ myślał, że już w Klasztorze bandytów niema, wyszedł z ukrycia i został zamordowany.
Brat Kryspin Rogowski zachęcał brata Marcina, aby tenże został, bo za późno się ratować i sam pozostał w celi. Brat Garcjasz Juźwa mówił, że ma upatrzone miejsce do ukrycia siebie,
dlatego z Klasztoru wychodzić nie będzie.
Marian Jurczenko, kucharz, był w celi, pakował swoje ubranie, które chciał schować i prosił mnie, abym na niego zaczekał. Jednak czekać dłużej było niebezpiecznie, gdyż bandyci byli w Klasztorze. Słyszałem strzelanie, krzyki, jęki! - Ksiądz Stanisław Fijałkowski chodził po korytarzu. Gdy zapytałem, co mam robić, powiedział mi: "Życie ratować”.
Opowiadał mi Roman Szewczun, że banderowcy weszli do celi księdza Fijałkowskiego i grzecznie pytali: "Czemu ksiądz nie uciekał?" - "Bo nie miałem zamiaru"- brzmiała odpowiedź. Później zarzucano księdzu, że on organizował Wołyniaków, że był ich dowódcą, dlatego został zamordowany.
Gdy wychodziłem - opowiada w dalszym ciągu brat Marcin - na korytarzu była cisza. Zeszedłem po schodach do zakrystii i kościoła. Obraz był odsłonięty, świece się paliły, jakaś kobieta siedziała w kąciku i płakała. Strach mnie ogarnął, poszedłem szybko do okna, aby wyskoczyć z Klasztoru. Gdy znalazłem się na dole, stała tam Mizerowa i jej córka Jadwiga. Mizera Władysław wyrzucał przez okno poduszki i ubrania. Żona Mizery powiedziała mi, abym pomógł nieść te bagaże, zaraz mąż przyjdzie, pójdziemy do nas. Widząc, jak wielkie jest niebezpieczeństwo zajmować się tymi rzeczami, zostawiłem Mizerów, skoczyłem z muru na dół i chciałem iść w stronę ochronki. W ochronce na ganku stał Władysław Fijałek, pomocnik brata Jana Frączyka przy pracach w kościele, i podawał znak ręką, abym poszedł na dół bo w ochronce byli banderowcy, wyszedłem kilka metrów na prawo od ochronki kiedy banderowcy zaczęli strzelać do mnie i biegli za mną. Uciekłem na podwórze Ukraińca koło ochronki na prawo. Otworzyłem drzwi do stodoły i zamknąłem za sobą; Z drugiej strony otworzyłem wrota i chciałem uciekać na Seńki, ale tam stało dużo furmanek i kręciło się sporo bandytów. Gdy to zobaczyłem już wrót nie zamykałem tylko ukryłem się w słomie. W niedługim czasie bandyci weszli do stodoły, a widząc z drugiej strony otwarte wrota, myśleli że uciekłem i w stodole nie szukali.
Ukryty w słomie usłyszałem kilka strzałów. W pobliżu stodoły, w której się ukrywałem, zabito Mizerów. Słyszałem jak. Jadwiga krzyczała: "Panie, dobij mnie o jej, dobij mnie, - niech się nie męczę". Krzyczała tak z pół godziny, później usłyszałem dwa strzały i wszystko ucichło. Tylko dziecko na ręku zabitej matki płakało. Wzięła je później jakaś Ukrainka.
Działo się to po godzinie czwartej po południu. Około godziny ósmej wieczorem przyszła do stodoły Ukrainka i zapytała: "Kto tu jest? - Bracie, chodź do mieszkania". – Odpowiedziałem, że nie pójdę, bo lada chwila mogą napaść i zamordować mnie. "No to dobrze - odrzekła - przyniosę kolację". Przyniosła mi kaszę jaglaną na mleku. Nie mogłem jeść, tylko dwie łyżki, bo była bardzo gorzka, chociaż od soboty wieczorem nic w ustach nie miałem, nie mogłem jeść tej kaszy, byłem bardzo zdenerwowany. Gospodyni odgrzebała słomę, uchyliła deski i znalazłem się w piwnicy, w której były ziemniaki oraz inne poskładane rzeczy. W tej piwnicy rozłożyła materace na ziemniakach, dała mi płaszcz i tak przesiedziałem do rana, gdyż spać nie mogłem z powodu zimna. Rano o godzinie szóstej przyniosła mi kawy, chleba z masłem, ale go jeść nie mogłem, wypiłem tylko pół garnuszka kawy. Dowiedziałam się, że w Klasztorze wszyscy pobici.
Po jakimś czasie przyszedł do mnie Roman Szewczun i opowiadał z płaczem, że jego narzeczona Stanisława Kowalska została zabita. Również jej matka Maria Kowalska i siostra Janina Walichnowska. Władysław Kowalski, ojciec narzeczonej był ukryty w stodole, i słyszał głos swojej córki: "Tatusiu, chodź nas dobij". Roman Szewczun widział się osobiście z Władysławem Kowalskim i od niego ma te wiadomości.
Pożegnał się ze mną z płaczem, że mu narzeczoną zabito, ucałował mnie i powiedział, że przyjdzie do mnie we wtorek. Odwiedziła mnie również w poniedziałek Maria Pulczyńska, nauczycielka z Pańkowiec, około godziny czwartej po południu. Pocieszyła mnie, że niedługo przyjdą Sowieci, że są już w Krzemieńcu. Powiedziałem jej, że posiedzę jeszcze do wtorku do południa, a potem wyjdę, choćby mnie zabić miano, gdyż tutaj nie wytrzymają moje nerwy.
We wtorek około godziny szóstej rano przyszła gospodyni i powiedziała mi z płaczem, że wszystkich Polaków wybiją, że szukają Polaków nawet po domach ukraińskich. Wydano ogłoszenie, aby Ukraińcy sami wydawali Polaków. Jeżeli banderowcy się dowiedzą, że ktoś z miejscowych Ukraińców przechowuje Polaka, najpierw zabiją Ukraińca za karę, a potem Polaka. Wobec tego gospodyni domu oznajmiła mi, że obawia się mnie ukrywać. Jej matka może sama zdradzić ze strachu. Już mówiła : "Po co go trzymasz, niech idzie gdzie chce. Mnie mogą karabin przyłożyć do piersi, abym powiedziała, czy przechowuję Polaka. Jak znajdziemy to cię rozstrzelamy”.
W takich warunkach dłużej być nie mogłem. Odmawiano mi już pomocy. We środę rano, piętnastego marca wyszedłem ze stodoły aby się rozejrzeć, dokąd się udać? - jest godzina siódme. Prosiłem gospodynię, aby poszła do miasteczka i przyniosła mi wiadomości, czy i jakim sposobem mogę dostać się do Brodów. Przyniosła mi pożądaną wiadomość, że w miasteczku spotkała folksdojczerów z Jaśniszcz,, było ich siedem furmanek, jechali do Brodów. Ponieważ ci ludzie mnie znali, więc chętnie zgodzili się na to, abym się do nich przyłączył. Trzeba się było do nich dostać. Miałem się z nimi spotkać na Seńkach. Córka gospodyni prowadziła mnie szedłem dwadzieścia metrów za nią dla bezpieczeństwa. Przechodziliśmy w pobliżu domu, gdzie było dużo banderowców, jedli, pili i tańczyli. Doszliśmy na Seńki przy gościńcu. Dziewczyna stanęła na drodze i dała znak ręką, abym się schował za dom stojący w pobliżu, gdyż fury folksdojczerów szły pod eskortą bandytów. Wszedłem do mieszkania i oczom moim przedstawił się okropny widok: ojciec leżał zabity koło łóżka, dziadek koło stołu, babka na środku mieszkania, żona koło kuchni, a małe dziecko w kołysce, wszyscy w okropny sposób pomordowani. Gdy to zobaczyłem zrobiło mi się w oczach ciemno. Wtedy dziewczyna mnie zawołała, abym szybko ładował się na furmankę, przykryto mnie kocem i tak jechałem. Eskorta idąca przodem nie zauważyła, że przyłączone mnie do konwoju.
Dojechaliśmy do Nakwaszy, gdzie stało wojsko niemieckie. Zatrzymano nas, nie wolno dalej jechać, rewizja! - Ale folksdojczerzy wytłumaczyli, że wiozą tylko swoje rzeczy, dali żołnierzom wódki i poprosili o niemiecką eskortę, która przeprowadziła nas do Suchowoli, a banderowcy wrócili do Podkamienia. Z Suchowoli do Brodów jechaliśmy sami, bo już było bezpiecznie.
W Brodach poszedłem do kościoła parafialnego i prosiłem księdza o pieniądze na bilet do Lwowa. Ksiądz proboszcz Józef Sługocki powiedział mi, że ojciec Marek Kras jest w ochronce u Sióstr Służebniczek. Poszedłem do ojca Marka. Ucieszył się, gdy mnie zobaczył, chociaż tak smutną przynosiłem mu wiadomość, że wszystkich w Klasztorze pomordowano. Ojciec Marek Kras dał mi pieniądze na bilety i powiedział, że zaraz wyjeżdżamy. Gdy spożyliśmy obiad u Sióstr Służebniczek w ochronce, podjechała taksówka i wysiadł z niej ojciec Leon Podgórni. Gdy mnie zobaczył, wykrzyknął : "To ty, bracie, żyjesz? Myślałem, żeś zamordowany!". Wtedy we trójkę wyjechaliśmy z Brodów, dnia piętnastego marca, o godzinie trzeciej po południu." - Na tym zakończył swoje opowiadanie brat Marcin Kaproń.
Tymczasem przebywałem u Bazylego Marciniaka w Podkamieniu na Seńkach. Pierwsza noc z niedzieli na poniedziałek przeszła spokojnie. Zaraz rano przyszedł do mnie ojciec Leon Podgórni. Dałem mu pieniądze na drogę, zamierzał bowiem kierować się na Brody. Pożegnałem się z nim i widziałem, jak poszedł w stronę Nakwaszy.
Później dopiero, bo już po wkroczeniu wojsk bolszewickich do Podkamienia, opowiadał mi ksiądz Federowicz, grecko-katolicki proboszcz z Nakwaszy, jakie przejścia miał ojciec Leon Podgórni, który dwie noce spędził u niego na plebanii. Oto nie wiadomo skąd dowiedzieli się bandyci o pobycie ojca Leona u księdza Fedorowicza i przyszli po niego. Trudno przewidzieć, co by się stało z ojcem Leonem, gdyby nie stanowczy opór żony księdza ruskiego która nie wpuściła bandytów do pokoju, gdzie przebywali obaj księża. “Chyba po moim trupie tu wejdziecie" - powiedziała do napastników. Bandyci odeszli, a ojciec Leon na drugi dzień niemieckim autem wyjechał do Brodów. Tyle szczegółów z pobytu ojca Leona dowiedziałem się od księdza Fedorowicza z Nakwaszy.
Ojciec Leon Podgórni, na moją prośbę opisał swe przygody następującymi słowami :
"Dnia dwunastego marca 1944 roku o godzinie czternastej wyszedłem wraz z ojcem Józefem z Klasztoru w Podkamieniu, skacząc przez mur klasztorny z małymi walizkami w ręku, udając się w kierunku Seńki. Około godziny siedemnastej rozeszliśmy się z ojcem Józefem na noclegi. Ja w towarzystwie niejakiej rodziny Gierulskich spędziłem noc w piwnicy domu jakiegoś kolejarza Polaka. Całą noc nie spaliśmy, będąc każdej chwili w pogotowiu do dalszej podróży. Rano trzynastego marca koło godziny dziewiątej widziałem się z ojcem Józefem, z którym zamieniłem parę słów w domu niejakiego Ukraińca Marciniaka. Ponieważ nie mogliśmy być razem, bo każda chwila decydowała o wszystkim, ja w tej chwili pożegnałem się z ojcem Józefem i w towarzystwie pana Gierulskiego, przez pola udałem się do proboszcza w Nakwaszy Fiedorowicza. U wymienionego księdza proboszcza spędziłem noc z trzynastego na czternasty marca w zupełnym spokoju, pogrążony w twardym śnie do samego rana. Zaraz po obiedzie tego dnia t. j. czternastego marca zamknięty w pokoju odmawiałem brewiarz, nic nie wiedząc o tym, że w sąsiednim zaraz pokoju ów ksiądz proboszcz wraz ze swoją żoną zaciekle i żarliwie rozprawiał się z dwoma bandytami ukraińskimi, którzy przyszli po mnie z automatami w ręku. W momencie, gdy żona księdza proboszcza oświadczyła stanowczo, że raczej ona i jej mąż padną trupem, aniżeliby mnie miał zabrać ktoś z ich domu, bandyci oddalili się i opuścili plebanię.
Noc z czternastego na piętnasty marca spędziłem w cerkwi w zupełnym ukryciu, spodziewając się, że w każdej chwili bandyci wrócą. Około godziny dziewiątej piętnastego marca, zostawiwszy księdzu proboszczowi Fiedorowiczowi poświadczenie, że jemu i jego żonie zawdzięczam ocalenie i pożegnawszy się z nim bardzo po przyjacielsku, autem niemieckim, o które mi się postarał ksiądz proboszcz, wyjechałem z Nakwaszy do Brodów, gdzie u Sióstr Służebniczek zostałem ojca przeora Marka. O godzinie piętnastej tego dnia, t. j. piętnastego marca wraz z ojcem Markiem wyjechałem koleją. Ojciec Marek wysiadł z pociągu we Lwowie, ja zaś tym samym pociągiem jechawszy w dalszym ciągu, nazajutrz o godzinie dziewiątej, szesnastego marca znalazłem się w Tarnobrzegu w konwencie ojców Dominikanów.
Podpisano O. Leon Podgórni ."
Kiedy Marciniak przyszedł z porannych wywiadów, niewiele mógł powiedzieć o tym, co działo się w Klasztorze, w ciągu tej nocy. Widział tylko leżące trupy pomordowanych Polaków. Dowiedziałem się, że Stanisława Schnitzerowa wraz z synem Stefanem została zabita. Nie żyją Niewiadomscy, Opowiadano również jak wozy i auta wyładowane łupem klasztornym szły w stronę Brodów.
Pierwszy dzień u Marciniaka przeszedł spokojnie. Nie pokazywałem się wcale poza mieszkaniem, tylko od czasu do czasu miałem łączność z Józefem Półtorakiem i z jego bratem Mieczysławem, którzy mogli wychodzić, gdyż otrzymali od Marciniaka ruskie dowody osobiste. Dwie córki Marciniaka czuwały dniem i nocą na zmianę na niewielkim obok pagórku, wypatrując, czy nie idą czasem w tę stronę bandyci.
Raz tylko zmuszony byłem schronić się na strych, ponieważ przyszli na podwórze jacyś ludzie zamawiać konie u Marciniaka, celem wyjazdu na wywiad.
Byłem przebrany po świecku, gdyż habit i płaszcz Marciniak przechowywał w ulu. Gdybym umiał mówić po ukraińsku, odważyłbym się z podobnym dokumentem wyjść do miasteczka, by czegoś więcej dowiedzieć. Bez znajomości języka skazany byłem na siedzenie w domu. Były takie wypadki, że bandyci legitymując ludzi, jeżeli nie okazali dokumentów, wymagali aby się przeżegnać i mówić pacierz. Oto do czego się posuwano! Wielu Polaków, jak później się dowiedziałem, uczyło ruskiego pacierza, by móc się, na wypadek wylegitymować.
Druga noc, z poniedziałku na wtorek, u Marciniaka przeszła spokojnie. Gospodarz tylko nie zmrużył oka czuwając. Widząc, jak wielkim jestem ciężarem, oraz dla większej ostrożności, postanowiłem zmienić miejsce pobytu, udając się do pobliskiego folwarku, aby tam jakiś czas przebyć w ukryciu.
Ubrany w staroświecki kożuch i czapkę, podpasany rzemykiem, z kijem w ręku, podobny byłem do wieśniaka, a ludzie spotykając mnie, nawet nie zwracali uwagi. W takim przebraniu po raz pierwszy, od chwili ucieczki z Klasztoru, wyszedłem poza domostwo, kierując się z Marciniakiem w stronę folwarku. Gdyśmy weszli na wzgórze, oczom moim odsłonił się piękny widok na klasztor, opanowany przez bandytów. Trudno było mi się pogodzić z tą myślą, że inni gospodarze tam urzędują, rabując mienie Polaków i mordując niewinnych.
Na folwarku było cicho, nie było widać żywego ducha. Wstąpiliśmy do chaty stróża. Niestety, stróż tego folwarku, czy jakiś inny urzędnik, Ukrainiec, nie chciał mnie przechowywać, mimo próśb Marciniaka, tłumacząc się, ze do folwarku przyjeżdżają często bandyci i Niemcy. Wobec tego postanowiłem szukać schronienia w Nakwaszy, u starego Olszańskiego, który był dobrym znajomym w Klasztorze. Posłałem naprzód chłopca do niego, sam czekając w ogrodzie. Po chwili zjawi się przy mnie, ale z wystraszonej jego miny wyczytałem, że nic mi nie pomoże. Bał się bardzo, tłumacząc się brakiem odpowiedniego mieszkania, oraz bliskim sąsiedztwem Ukraińców, za których ręczyć nie może. Chciał mnie prowadzić do ruskiego księdza Fedorowicza. Bałem się jednak przechodzić przez środek wioski, gdzie ruch był największy. Podziękowałem Olszańskiemu, uspokoiłem go jak mogłem, nie wiedząc o tym, że go już więcej nie zobaczę, Po wkroczeniu bolszewików zginął w czasie nalotu.
Wróciłem do Marciniaka z tym przekonaniem, że na drugi dzień da się coś zrobić, ale co, nie wiedziałem.
Na noc z wtorku na środę poszedłem spać do stajni. Okryty futrem i zaszyty w słomie, czułem się dobrze, gdyż organista Karol Ptaszek i obaj Półtorakowie czuwali.
Tymczasem strzały armatnie dniem i nocą przypominały nam, że front się zbliża, że przecież taki stan, w jakim obecnie się znajdujemy, długo trwać nie może. Przychodziły wiadomości, że bolszewicy są już niedaleko, kilka kilometrów od Podkamienia, że tylko czekać, kiedy przyjdą. Chodziły nawet wieści, jakoby patrole sowieckie docierały do Podkamienia, ale żadnej pewnej wiadomości nie było.
I tak doczekaliśmy się środy. W tym dniu Marciniak przyniósł mi trochę wiadomości. Trupy pomordowanych Polaków zostały pochowane na cmentarzu przez Ukraińców. Opowiadano, co później stwierdziłem jako fakt, że pewna kobieta z Palikrów wstała spośród trupów w chwili, kiedy miano ją złożyć do grobu. Można sobie wyobrazić, jakie było zdziwienie grabarzy. Kobieta, jakoby ze snu przebudzona, pytała się, gdzie jest i czy jej nie zabiją. Potem wstała i powoli poszła do swojej wioski. Fakt ten potwierdziła jej córka w rozmowie ze mną później, po wkroczeniu bolszewików.
Położenie moje u Marciniaka było coraz cięższe. Ludzie z Podkamienia, a nawet z sąsiedniej wioski wiedzieli, gdzie się ukrywam, niektórzy nawet przychodzili mnie odwiedzać, co oczywiście niepokoiło i mnie i Marciniaka. Żona Marciniaka poszła do Nakwaszy radzić się księdza Federowicza, co trzeba robić w mojej sprawie, może on da pomoc.
Nadmieniłem Marciniakowi, że dnia następnego na pewno zmienię miejsce, a nawet umawiałem się z organistą, że pójdziemy na Brody, a po drodze znajdziemy jakiś przytułek na te parę dni, gdyż wedle naszych przypuszczeń powinien już front się przybliżyć, a wtedy banda opuści Podkamień.
W najcięższym dla mnie czasie, kiedy nie widziałem już sposobu dalszego ukrywania się, opatrzność przyszła mi z pomocą. Przed wieczorem tego dnia t. j. we środę przybiega chłopiec syn organisty z wiadomością, że bandyci opuścili Podkamień. Taką wiadomość przyniósł z miasteczka Ukrainiec niejaki Twardochleb, u którego przechowywał się chłopiec. Chcąc podzielić się tą wiadomością przybiegł do swego ojca, a nawet chciał go zabrać do swego domu. Wiadomości tej sam chłopiec nie wymyślił, a więc coś musi być na rzeczy. Od razu nabraliśmy innego ducha. Marciniak w tej chwili poszedł na zwiady, aby upewnić się o tym.
Nie upłynęło pół godziny, wraca nasz gospodarz z ojcem Mikołajem Wysockim, którego spotkał, a mimo że nie znał go przedtem, zatrzymał. Dowiedziawszy się, że ma przed sobą księdza, przyprowadził go do swego domu, a sam udał się po wiadomości do urzędu gminy.
Ucieszyłem się widząc ojca Mikołaja przy życiu. Opowiadał o swoich przygodach, jak ukrywał się w stodole pewnego Ukraińca, jak dłużej tam wysiedzieć nie mógł z powodu zimna i poszedł szukać schronienia u stróża cerkiewnego, teraz szedł do Nakwaszy, aby stamtąd dostać się do Brodów. Ojciec Mikołaj nie chciał zostać w Podkamieniu, bał się bardzo bolszewików.
Potwierdziła się wiadomość o wycofaniu się bandytów. Został tylko komendant. W Klasztorze nie było nikogo. Wielki ciężar spadł mi ze serca. Radzono mi stanowczo poczekać jeszcze parę dni, nie śpieszyć się do Klasztoru, ale wpierw zbadać, co się tam dzieje.
We czwartek rano Marciniak dostał się do Klasztoru. Nie zastał tam nikogo, tylko jakaś kobieta chodziła po celach za rzeczami. Dowiedziałem się wtedy, że w Klasztorze znajdują się trupy pomordowanych naszych braci i ludzi świeckich. Marciniak odniósł widocznie przykre wrażenie z tej wizyty odbytej w Klasztorze, tak że z jego opowiadania nie miałem pojęcia o całości wyglądu Klasztoru. Opowiadał natomiast, że kościół nie jest zniszczony, Cudowny Obraz Matki Boskiej na ołtarzu zasłonięty, tylko w zakrystii i w chórze zakonnym wszystko było poprzewracane. Ornaty wisiały nietknięte, tylko kapa biała była odarta z podszewki, a czarna kapa całkiem zniszczona. Również dwa czarne ornaty były odarte z aksamitu, jak później sam się przekonałem. Wszystkie obrusy i nakrycia z ołtarzy były zdjęte i zaniesione do cerkwi.
Ponieważ bandyci odwiedzali jeszcze Klasztor przychodząc po kilku z miejscową ludnością ukraińską na rabunek, bałem się pokazywać, by nie wpaść w ich ręce. Jednak nie mogłem wytrzymać dłużej i po południu we czwartek wybrałem się z organistą do Klasztoru.
Po drodze nie spotkaliśmy nikogo. Mijając opustoszałe domostwa, doszliśmy do Tywoniuka, do którego wstąpił organista, ja zaś zbliżałem się do Klasztoru, idąc od strony wielkiego kamienia. Przy studni, na zakręcie drogi zatrzymał mnie Artech, tłumacząc, że nie jest bezpiecznie udawać się do Klasztoru, gdyż co pewien czas tam bandyci. Właśnie teraz są w Klasztorze, a więc wpadłbym w ich ręce.
Gdym stał chwilę na drodze, uderzył mnie przykry widok. Jakaś Ukrainka uwijała się po drodze, ciągnąc z Klasztoru zdobycz, dwa ogromne tobołki, oraz walizę. Nie mogła naraz unieść ciężaru, więc biegała od jednego tłumoka do drugiego, posuwając się w ten sposób ku swemu domostwu.
Rabunek szedł w całej pełni, a ja stałem na drodze bezradny. Droga do klasztoru była wydeptana jak klepisko,a co później stwierdziłem, że ze wszystkich stron Klasztoru były podobne drogi.
Ponieważ nie miałem najmniejszych chęci spotkać się z bandytami, zawróciłem. Organista tymczasem zamówił dla mnie mieszkanie u Tywoniuka, dokąd miałem się przenieść w piątek, by mieć Klasztor w pobliżu. Z ciężkim sercem wracałem do Marciniaka. Od kapliczki św. Rocha udałem się pod górę, w stronę lasu, gdyż na drodze zauważyłem furmankę. Przeczucie mnie nie myliło. Zrównawszy się z furą, w odległości stu kroków widziałem doskonale siedzącego na wozie bandytę z karabinem zwróconym lufą do góry. Patrzyliśmy na siebie wzajemnie. Obok bandyty siedziała dziewczyna, a młody parobczak powoził. Jechali do Klasztoru na rabunek, jak się można domyśleć. Szybko zbiegłem z góry i ukrywszy się za budynek wpadłem do Marciniaka, gdzie opowiedziałem o swoich przygodach. Zrozumiałem, że jeszcze za wcześnie, że nie mogę wyjść z ukrycia.
W piątek pożegnałem ojca Mikołaja Wysockiego który udał się piechotą do Brodów, ja zaś z organistą zmieniłem sobie mieszkanie przenosząc się do Tywoniuka. Idąc po drodze spotkałem patrol niemieckich żołnierzy, posuwających się powoli jeden za drugim w stronę lasu i pytających się, czy niema tu bolszewików w pobliżu. Bolszewicy byli więc niedaleko. Strzały armatnie słychać było coraz bliżej.
Przez cały piątek przesiedziałem spokojnie u Tywoniuka. Dopiero w sobotę, dnia osiemnastego marca, odważyłem się pójść do Klasztoru. Przebiegłem szybko korytarze, zaglądnąłem za klauzurę, oczom moim przedstawił się straszny obraz spustoszenia. Wszystko porozwalane, drzwi potłuczone, w mojej celi książki rozrzucone po całej podłodze, zmieszane ze słomą, szkłem i brudem – obraz wstrząsający. Taki widok przedstawiał cały Klasztor.
Ludzie, których spotkałem w klasztorze, byli to Ukraińcy, kończyli opróżniać do tego jeszcze czasu spiżarnię klasztorną, ciągnęli worki ze zbożem, oraz wszystko, co można jeszcze było zabrać.
Poszedłem z kilkoma mężczyznami na ruiny Klasztoru. Niedaleko przy drzwiach leżał trup zamordowanego mężczyzny z Popowiec, krok dalej leżał młody Zygmunt Buczkowski, którego złapano w miasteczku i tu zabito, dalej na dużej przestrzeni rozwalin widniały trupy, ułożone na stosie wysokości ramion człowieka. Rozpoznać ich dobrze nie było można, gdyż były przysypane z lekka śniegiem. Naliczono ich dwadzieścia sześć. Byli tam mężczyźni kobiety z dziećmi na rękach, tulącymi swe małe główki do ramion matek, ksiądz proboszcz z Poczajowa Stanisław Fijałkowski z rozbitą głową i ręką, brat Kryspin Rogowski staruszek, brat Jan Frączyk, zakrystian, którego widocznie najpóźniej zamordowano, gdyż leżał na samym wierzchu na innych trupach z roztrzaskaną głową. Brat Garciasz Juźwa był zamordowany w miejscu ustępowym, leżał w zastygłej krwi.
Widok był tak straszny, że żaden opis odtworzyć go nie jest w stanie. Takiego obrazu morderstwa nie widziały jeszcze oczy moje.
Smutne miałem imieniny w niedzielę dziewiętnastego marca, nie zapomnę ich nigdy! Nie mogłem jeszcze pójść do kościoła, by Mszę św. odprawić, gdyż wszyscy Polacy byli dotychczas w rozsypce, a należało zrobić porządek w kościele, przede wszystkim obejrzeć dokładnie, czy nie ma gdzie trupów w świątyni. Zarządziłem, aby kilku młodszych mężczyzn przeglądnęło dokładnie kościół, piwnice, strych i wieżę, czy nie ma gdzie śladów krwi. Okazało się, że nigdzie nie było trupów, tylko na ruinach Klasztoru.
Na strychu kościelnym, a właściwie nad kaplicą św. Dominika uratowało się kilkunastu ludzi, którzy podczas napadu ukryli się tutaj, a potem bali się wyjść. Przez wszystkie dni posilali się tylko śniegiem.
Ołtarz św. Jacka, za którym siedziałem ukryty w czasie napadu, był nie naruszony, byłbym więc tam bezpieczny, ale czy można tam było wytrzymać w zimnie i głodzie od niedzieli do czwartku? Czy bym nie zdradził poruszeniem lub w inny sposób swojej tam obecności? Teraz widzę, że opatrzność zgotowała mi łatwiejszy sposób przetrwania, niż o tym myśleć mogłem, tych najtrudniejszych dni mojego życia.
Dopiero dwudziestego marca, w poniedziałek, udało mi się przyprowadzić do porządku wielki ołtarz, by odprawić Mszę św. Hostie zachowały się, nie było natomiast ani kropli wina, poszedłem przeto do cerkwi i uzyskałem od kościelnego wino mszalne. Wyszedłem po raz pierwszy po napadzie z Najświętszą Ofiarą Chrystusa, aby Krew Zbawiciela zmyła ludzkie zbrodnie dokonane w Klasztorze i całej parafii. Bóg dobry pozwolił mi doczekać tej chwili, podczas gdy tak wielu parafian podkamienieckich poniosło śmierć z rąk bandytów.
W czasie Mszy świętej byłem spokojny. W Klasztorze znajdowała się patrol niemiecka, złożona z dwunastu ludzi, którzy zwiedzali Klasztor, pytając, kto dokonał takiego spustoszenia i morderstwa. Na odpowiedź, że to dzieło bandytów, poruszali tylko głowami.
Zaraz po Mszy świętej przyszedł wójt miejscowy Dmytro Kłemyszyn z ludźmi, aby zająć się pogrzebaniem zabitych w Klasztorze. Ponieważ nie było na razie możności, by ciała zawieźć na cmentarz, uradziliśmy, by tymczasem złożyć je w podziemiach kaplicy na dziedzińcu kościelnym. Nie były jeszcze gotowe trumny dla księdza z Poczajowa i naszych braci.
Powoli zabierano się do wynoszenia ciał zamordowanych. Widzę ten obraz. Oto ciało zabitego leży teraz u wejścia do Klasztoru, drugi trup na korytarzu dolnym z rozbitą głową, a tylna część czaszki zupełnie wyrwana, z postrzępionymi włóknami, okrwawiona.
Gdy się to dokonuje w Klasztorze, dają mi znać, że już mamy Sowietów w Podkamieniu. Najpierw ukazał się jeden oficer na koniu, podjechał do wielkiego kamienia i wystrzałem z karabinu dał znak, ze można wkraczać. W niedługim czasie dwóch oficerów było przy furcie klasztornej, właśnie w chwili wynoszenia trupów. Na widok sowieckich oficerów niosący pobitych zostawili ciała i uciekli.
Pierwszym pytaniem oficerów było, kto pomordował tych ludzi? Otrzymali odpowiedź, że to uczynili bandyci. Musiałem opowiadać szczegółowo, co wiedziałem o napadzie na Klasztor, a oni wszystko zapisywali, odnosząc się z wielkim oburzeniem na nacjonalistów ukraińskich, którzy według nich dokonali morderstwa niewinnych ludzi.
Uwolniwszy się od oficerów, udałem się do Tywoniuka. Gdy wyszedłem za bramę klasztorną, ujrzałem mnóstwo żołnierzy pieszych i konnych, udających się w stronę miasta wszystkimi drogami. Gdy przyszedłem do Tywoniuka w mieszkaniu nie było jeszcze żołnierzy. W niedługim czasie kilkanaście samolotów niemieckich zaczęło krążyć nad lasem w pobliżu Niemiacza i rzucać bomby. Tywoniuk wyprawił mnie na strych swego domu, gdzie w ciągu mniej więcej dwudziestu minut obserwowałem przez okienko, jak samoloty zniżały się nad lasem i równocześnie rozlegał się olbrzymi wybuch. Gdy wszystko ucichło, dano mi znać, abym zeszedł na dół, albowiem już na podwórzu żołnierze sowieccy lokowali konie, a sami cisnęli się do mieszkania prosząc o posiłek. Żona gospodarza zajęła się przygotowaniem posiłku, ja zaś przyglądałem się żołnierzom sowieckim. Byli utrudzeni, wycieńczeni i głodni.
Obawiałem się jakichś nieprzewidzianych zajść, uważałem, że lepiej w tym dniu nie wychodzić do Klasztoru. Przesiedziałem u Tywoniuka do wieczora i nocowałem w jednym mieszkaniu z żołnierzami, którzy pokotem pokładli się na podłodze.
Zaczynało się dla mnie nowe życie, z nowymi cierpieniami pod rządem Bolszewików. Objąłem straż nad kościołem í Klasztorem, w którym na razie jeszcze zamieszkać nie mogłem.
Poleć ten artykuł | |
Podziel się z innymi: | |
URL: | |
BBcode: | |
HTML: | |
Facebook - Lubię To: |
|
Komentarze
Dodaj komentarz
Oceny
Zaloguj się lub zarejestruj, żeby móc zagłosować.